Normalnie omijam takie klify szerokim łukiem, mając w pamięci ostrzeżenia o osuwającym się piasku i wszystkie historie, które potem opisując w gazetach. Tym razem jednak nie mogłam się powstrzymać i coś wręcz pchało mnie w kierunku zbocza. Intuicja mnie nie myliła. Na oblewanym przez morze kamieniu coś siedziało i kuliło się z zimna, zupełnie jakby przed chwilą wynurzyło się z morza.
- Pies? - pomyślałam. Ale jak on tam się dostał? Przecież ze szczytu było dobre dwadzieścia metrów!
Rozejrzałam się nerwowo w poszukiwaniu jakiego ratunku, ale wokół nie było żywej duszy. Nic dziwnego, o tej porze wszyscy jeszcze śpią lub co najwyżej leniwie człapią do kuchni w kapciach po poranną kawę.
Musiałam sobie radzić sama. Tymczasem zwierzę dzielnie walczyło z falami, nie dając się zmyć z kamienia kolejnym atakującym go morskim bałwanom.
- Super - pomyślałam, jeszcze trochę i zwierzak się utopi.
Wolno, trzymając się zwisających wzdłuż skał łańcuchów, zeszłam na dół skarpy i powoli wyciągnęłam rękę w kierunku trzęsącego się psa. Na szczęście miał obrożę i to ułatwiło mi szybkie złapanie go za szyję. Oboje rozdygotani i mokrzy ruszyliśmy na górę.
Niewiele pamiętam z tamtego wyjazdu do Manfredonii, tylko huk fal, dygot nóg i euforię mokrej sierści, gdy w końcu wydostaliśmy się na drogę główną prowadząca do Mantui.
Znajdź mnie
Podpowiedź:
Możesz usunąć tę informację włączając Pakiet Premium